niedziela, 31 sierpnia 2008

A cova dos ratos


Wczoraj byliśmy w restauracji wegańskiej w Vigo „A cova dos ratos” (nora szczurów w języku galisyjskim). Restauracja jest prowadzona przez „prawdziwych wegan”, bo mają charakterystyczną grzywkę którą już skądś znam. Żartuję oczywiście, ale chyba coś w tym jest-sama też mam ciągoty żeby sobie tak ściąć włosy, bo to najwygodniejsze uczesanie które widziałam ( pomijając fryzurę a la Synead o’Connor czy a la Moby). To znak przynależenia do tej sekty. Nawet dzieci wegan wyglądają podobnie-włosy ścięte tak jak u rodziców, z identyczną grzywką. Poza tym w tej restauracji naprawdę dobrze gotują, i nie jest wcale drogo. Zjadłam obiad za 5,50 euro, duża porcja hm... nieWiem JakSięToNazywa + świeżo wyciśnięty sok z marchwi, pomarańczy i cytryny. Niam... Restauracja posiada też niemałą biblioteczkę prasy anarchstyczno-ekologiczno-rewolucyjno-duchowo-różnorodnej i niesamowity wystrój, bardzo kolorowy i niestandartowy.

Poza tym w Vigo są dwie restauracje wegetariańskie, ale trochę droższe, więc raczej tam nie zaglądam.

W Poznaniu nie mogłam się nacieszyć siecią barów wegetariańskich Green Way, rozrzuconych po całym mieście, jeden z nich obok mojego mieszkania. Jedzenie było stokrotnie lepsze od tego z barów mlecznych, finansowo odpowiadających studentom i emerytom. Najdziwniejsze było to, że bary te zawsze były wypełnione ludźmi, przede wszystkim niewegetarianinami. Cóż, być może ludzie zaczęli uświadamiać sobie, że bez wszechobecnej wieprzowiny da się obejść, a nawet czuć się o wiele lepiej i postanowili wypróbować coś nowego. Nowego i starego jak świat....

Jednak w Poznaniu, mieście dwa razy większym niż Vigo, nie ma ani jednej restauracji wegańskiej. Nie to żeby w Hiszpanii się jadło mniej mięsa... To na pewno nie jest to, przekonałam się na własne oczy i nos. Warzywa i owoce tu są tanie, jednak ludzie jedzą, ciągle jedzą mięso. Tutaj, tak samo jak w Polsce, coraz więcej osób ma problemy z nadwagą. Następny etap- wariactwa na punkcie zdrowej i ekologicznej żywności. Wszystko w swoim czasie.

Nie ukrywam, że ja też przez jakiś czas miałam problemy z jedzeniem. Na szczęście to już jest za mną, a zmiany w mojej diecie idą równolegle ze zmianami w myśleniu i stylu życia. I amen, amen.

Nie Krishna, tylko Krishnamurti

Już drugi raz zabieram się do czytania Krishnamurtiego. Akurat mam pod ręką jego książkę w języku hiszpańskim La libertad primera y ultima( pierwsza i ostatnia wolność(?)), więc postaram się przeczytać ją do końca.

Zaczęło się od pewnej znajomości. Kiedy pierwszy raz leciałam samolotem, poznałam bardzo ciekawych ludzi, przez co nie miałam czasu na imaginowanie kiedy i jak mógłby rozbić się mój samolot. Na lotnisku w Poznaniu zaczęłam rozmawiać z dziewczyną, która ze swoim ojcem też leciała do Londynu. Z Londynu miała jechać do jakiegoś małego miasteczka do szkoły muzycznej, gdzie miała spędzić kilka miesięcy na praktyce. Szkoda że już nie pamiętam jak się nazywała ta szkoła, bo to co o niej opowiadała, robiło wrażenie. Była to szkoła z internatem, właściwie to muzyczno-duchowa szkoła, że tak powiem. Dyscyplina, medytacja, muzyka, bardzo zorganizowany i urozmaicony plan zajęć. Jeżeli się nie mylę, szkołę założył właśnie Krishnamurti, w każdym razie działała ona pod jego patronatem. Ojciec tej dziewczyny przyjaźnił się z Krishnamurtim osobiście i tłumaczył jego książki na język polski. Znał ponad dziesięć języków i wyglądał na bardzo pogodnego i niezwykłego staruszka ( miał już ponad 70 lat, a córka ok 27). Oboje byli wegetarianinami, do był najstarszy wegetarianin którego poznałam osobiście ( najmłodszy miał 3 latka).

Po powrocie do Poznania bardzo chciałam odwiedzić tę niezwykłą rodzinkę w ich domu, ale Marysia (ta z samolotu) była nadal w Anglii więc nic z tego nie wyszło.

Został natomiast Krishnamurti, którego muszę poznać bliżej.

Przedtem jedyne, co o nim wiedziałam było to, że był przeciwko jakimkolwiek autorytetom i że często mówił o świadomości. We wstępie do książki też wspomina o autorytetach i o tym, że musimy się od nich uwolnić. Ludzie boją się przyszłości i odpowiedzialności za swoje działania, więc szukają przywódców, guru, mistrzów, mędrców żeby myśleli zamiast nas. Nietrudno się domyślić, do jakich konsekwencji to prowadzi. Tylko że nie wiem ilu z nas jest naprawdę zdolnych do uwolnienia się od autorytetów. Wszystko zaczyna się od poznania siebie. Jeszcze nie wiem na czym to polega u Krisnamurtiego, ale być może wkrótce będę w posiadaniu takowej wiedzy. Łudzę się też nadzieją, że moja umiarkowana znajomość języka hiszpańskiego nie zniekształci przekazu Krishnamurtiego. Paz! :)

środa, 27 sierpnia 2008

ja wy my oni

Mój Mózg Porównywacz nie daje spokoju, zawsze jest włączony i wyczulony na wszelkiego rodzaju szczegóły. Czasem aż do przesady, no bo takie porównywanie i zestawianie rzeczy i zjawisk w zasadzie nikomu nie ułatwia życia.
I tak bes przerwy porównywałam Polskę z Litwą, rozbierając je do naga i zastanawiając się nad rolą każdej cześci ciała. Teraz powoli próbuję obnażyć ciało Hiszpanii, które o dziwo, wcale nie jest bardzo egzotyczne, chociaż umie zadziwiać.

Byłam bardzo zdziwiona, że do domu średniozamożnej rodziny codziennie (poza weekendami) przychodzi kobieta, która sprząta cały dom, robi pranie i zmywa naczynia. Znam nawet taką rodzinę, która musi ograniczać wydatki, żeby nie zabrakło pieniędzy pod koniec miesiąca, ale nawet oni mają taką "kobietę do sprzątania". No cóż, być może na Polskę i Litwę też przyjdzie taki czas. Ciekawe czy to wynika z leniwstwa czy być może to rzeczywiście się opłaca. A może to sposób na redukcję bezrobocia... Dla Hiszpanów to , że ktoś codziennie sprząta ich dom jest tak oczywiste, że nikt się nie pyta czy warto.

A ja bym chętnie zapłaciła "dobrej kobiecie" ( ewentualnie może być mężczyzna) za wysprzątanie mojej biednej głowy, bo zanieczyszczenie bzdurami zbliża się do niebezpiecznego poziomu.

niedziela, 24 sierpnia 2008

Coz, te notke musze pisac bez polskich znakow graficznych, ale w najblizszym czasie to tez da sie naprawic. [ nie wiedziałam że to takie proste, ale doszłam do tego sama]

No i muszę wrocić ( czy raczej zaczać?) do pisania ´sekretnego pamiętnika sieciowego´, tyle ze wcale nie sekretnego, bo wystarczy mieć internet żeby go przeczytac, i wcale nie pamiętnika, bo już nawet nie wiem jak to się robi, chociaż, co prawda, uprawiałam to hobby przez kilka dobrych lat. Właściwie to nie był wcale pamiętnik, tylko ´przemyślnik´. Może gdybym kontynuowała prowadzenie tego zapisadła, to wykrystalizowałby się z tego jakiś system filozoficzny albo, w najgorszym wypadku, choroba psychiczna, więc cięszę się, że nie doszło ani do pierwszego, ani do drugiego.

Kilka dni temu leciałam samolotem z Kowna do Frankfurtu, a poźniej z Frankfurtu do Santiago. Jak zwykle byłam bardzo spokojna, przez większą część lotu spałam, bo lecieliśmy nocą ( w dzień prawdopodobnie też bym spała). Ślepo wierzę w Ryanair, jak głupie dziecko, ale w ten sposób przynajmniej nie giną moje cenne komórki nerwowe.

Na szczęście nie wiedzielismy o tym, że dzień przed naszym lotem w Madrycie rozbił się samolot Spanair. Zgineły 152 osoby. W Hiszpanii przez cały tydzień mówiono o tej katastroficznej katastrofie, aż wkrótce wydarzenie to stanie się rocznicą narodową itd. Oczywiście, taka katastrofa w Europie to niecodzienne wydarzenie, ale przecież codziennie na świecie giną tysiące ludzi w rożnego rodzaju katastrofach.

Kiedy pojawił się telefon i internet, wydawało się ( nie mnie oczywiście, tylko Większym Głowom) , że w telewizji i gazetach coraz więcej miejsca będą zajmowały wieści ze świata. Wydaje się jednak, ze nastąpił jakiś ´odwrót´ i stopniowo coraz więcej mówi się o sprawach lokalnych, które w wiadomościach zajmują ponad 80 %. Pisal o tym m.in. Kapuscinski w Lapidariach.

Z jednej strony zainteresowanie i skupienie sie na sprawach lokalnych jest naturalne i bardzo pozytywne, a z drugiej pokazuje nam, że ludzie nie potrzebują informacji o tym, co dzieje się gdzieś daleko, bo to nie dotyczy ich bezpośrednio i ich wcale nie porusza. Jesteśmy wrażliwi tylko na ból własnych rodzin, dzieci, przyjaciół, czy kotow i psów, i całkowicie obojętni na ból ludzi, z którymi nie mamy nic do czynienia.

Żeby ludzie zaczęli zmieniać coś w swoim życiu, na szerszą skalę potrzebny jest lodowiec albo poważne trzęsienie ziemi, a nie jakieś ostrzeżenia ekologów, zielonych , proboszcza czy Dalajlamy. Czy moje.

piątek, 8 sierpnia 2008