Wczoraj byliśmy w restauracji wegańskiej w Vigo „A cova dos ratos” (nora szczurów w języku galisyjskim). Restauracja jest prowadzona przez „prawdziwych wegan”, bo mają charakterystyczną grzywkę którą już skądś znam. Żartuję oczywiście, ale chyba coś w tym jest-sama też mam ciągoty żeby sobie tak ściąć włosy, bo to najwygodniejsze uczesanie które widziałam ( pomijając fryzurę a
Poza tym w Vigo są dwie restauracje wegetariańskie, ale trochę droższe, więc raczej tam nie zaglądam.
W Poznaniu nie mogłam się nacieszyć siecią barów wegetariańskich Green Way, rozrzuconych po całym mieście, jeden z nich obok mojego mieszkania. Jedzenie było stokrotnie lepsze od tego z barów mlecznych, finansowo odpowiadających studentom i emerytom. Najdziwniejsze było to, że bary te zawsze były wypełnione ludźmi, przede wszystkim niewegetarianinami. Cóż, być może ludzie zaczęli uświadamiać sobie, że bez wszechobecnej wieprzowiny da się obejść, a nawet czuć się o wiele lepiej i postanowili wypróbować coś nowego. Nowego i starego jak świat....
Jednak w Poznaniu, mieście dwa razy większym niż Vigo, nie ma ani jednej restauracji wegańskiej. Nie to żeby w Hiszpanii się jadło mniej mięsa... To na pewno nie jest to, przekonałam się na własne oczy i nos. Warzywa i owoce tu są tanie, jednak ludzie jedzą, ciągle jedzą mięso. Tutaj, tak samo jak w Polsce, coraz więcej osób ma problemy z nadwagą. Następny etap- wariactwa na punkcie zdrowej i ekologicznej żywności. Wszystko w swoim czasie.
Nie ukrywam, że ja też przez jakiś czas miałam problemy z jedzeniem. Na szczęście to już jest za mną, a zmiany w mojej diecie idą równolegle ze zmianami w myśleniu i stylu życia. I amen, amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz